Jesień. Wietrznie, deszczowo,
powtarzalnie. I znów, jak co rok przesiąkam jesienią, na wskroś. Hula we mnie
wiatr. Podmuchem rozwiewa resztki uśmiechu, strąca go z karminowych ust niczym
ostatnie liście z płaczącej wierzby. Smutny widok, smutne jestestwo. Nie lubię
jesieni, chociaż czerwonolistne kobierce wyplata. Chociaż w kolorach piękna
zwodzi, łudzi niczym stara cyganka przed kamienicą mami obietnicą dobrej
wróżby, za jeden złoty pieniążek, za jeden złoty liść. Nie lubię jesieni, zbytnio
melancholią nastraja. Gdybym miała ubrać jesień w słowa, ubrałabym ją w
przemijanie. Nie lubię jesieni, w sobie. Jesień spędzam pod kocem, zielonym jak
wczesny groszek. Z zielonym kubeczkiem aromatycznej czarnej herbaty z cytryną.
Lubię czarną herbatę i lubię obłoczki, które unoszą się z zielonokubka niczym mgły
nad łąkami. Jesienią mocno mi jesiennie. Melancholia nie daje za wygraną.
Przegonię ją kąpielą w magnolii, ale wraca niczym potomkini bumeranga. Nie
lubię jesieni. Jesień zaś musi mnie kochać. Wszak nie wraca się bez miłości. A
przecież to ja jestem panią swojego życia. A ta się we mnie panoszy. Za to
właśnie jej nie lubię. Za rozpychanie się łokciami. Za zgniliznę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarz pojawi się po zatwierdzeniu...