Piękny, czerwcowy dzień. Z parkowej
ławeczki obserwuję życie. Śnieżnobiały jaśmin uwodzi mnie swoim zapachem, gęstniejącą mgiełką zapachu mości się w moich nozdrzach. Zieleń traw zakrada się do moich stóp, pod którymi czuję puls ziemi. Dzikie kaczki fruną po niebie odbijającym
się w lustrze stawu.
Chronią się w cieniu drzew, które kładą
się bujnymi koronami
na lekko pofalowanej tafli. Za uchem
swoim złowieszczym warkotem
uporczywie muzykuje komar. Odganiam
natręta. Ale widać jest we mnie coś,
co go pociąga, albo zwyczajnie nie boi
się śmierci. Zniża lot, ląduje na odkrytej linii szyi łaskocząc odnóżami to
czułe miejsce. Słyszę szczęk lancetu, odgaduję intencje. Nie potrafił dać za
wygraną, kończy życie.
Zerkam w niebo, myśląc o reinkarnacji
skrzydlatego. Słońce wysłało promień,
który trafił na monetę wygrzewającą się
na brukowej kostce. Zalśniła złotem, jednogroszówka. Ludzie chodzili, mijając
się w ukłonach.
potem przeszedł tuż, tuż. Zdziwiony
pomyłką, ominął jednogroszówkę.
Potem kolejny ktoś, kto maszerował ze
spuszczoną głową ze wstydu z melancholii czy też może nie dźwigał ciężaru,
który w niej uwił gniazdo z dylematów egzystencjalnych, zatrzymał się. Jednogroszówka
na próżno zabłysnęła nadzieją. Ktoś zrobił przed siebie kilka kroków, stanął,
uniósł zwieszoną głowę i ożywiony zawrócił do pustego miejsca.
Słońce powoli ustępowało pola
księżycowi.
Jednogroszówka ogrzewała się ciepłem
mojej dłoni.
Pomyślałam wtedy, że byłyśmy tam w jednym
czasie, w jednym miejscu...
Czasami w życiu bywa tak, że omijamy
okazje, szczęśliwe zbiegi okoliczności.
Jeśli widzisz na ulicy grosz, schylasz
się po niego i chuchasz...
na szczęście, czy omijasz?
Jeśli go miniesz, bo to grosz tylko, a
potem zechcesz jednak wrócić,
może się okazać, że ktoś inny podniósł i
dmuchnął na szczęście.
Przedstawiam fragment mojej opowieści, którą wysłałam na
"konkurs" Magdaleny Kordel : Kto napisze ze mną książkę? Edycja IV.
Kto się skusi? Pani wysiada - świeżutkie opowiadanie:)
A tak piszeo opowiadaniuPani Magdalena : Cóż po przeczytaniu tego
opowiadania jedno mam w głowie: chcę dalszej części, bo chcę się
dowiedzieć co było dalej. Nie sądzicie, że aż się prosi o kontynuację?
„Franza Schuberta Serenadą”
– Pani wysiada!– wyrwało ją z drzemki.
– Ale jak to?!– krzyknęła bardziej niż zapytała.
– Pani tu wysiada mówię przecież. Nie jadę dalej.
– Jak to, ale mówił pan, że jedzie do…
– Mówiłem, mówiłem, ale już nie jadę. Pani wysiada.
– No nie wierzę, nie wierzę, że to słyszę. Boże niech mi pan powie
chociaż gdzie ja jestem?
– To Malownicze. Taka mieścina na trasie do…
Samochód zatrzymał się przy najbliższym parkingu. Kierowca nawet nie zgasił
silnika. Klara wysiadła z auta całkiem ogłupiała i nie siląc się na jakąkolwiek
grzeczność rąbnęła drzwiczkami tak, że patrzyła czy te z drugiej strony nie
otworzą się od podmuchu. Nawet nie spojrzała na właściciela pojazdu. Mało
obchodziło ją to, co sobie w tej chwili pomyśli. Ładnie ją załatwił, nie ma,
co. Że też posłuchała jego: – Pani jedzie do Wambierzyc, autobus dopiero za kilka
godzin, jadę w okolicę, mogę zabrać… Co - mi- strzeliło - do – głowy?!
Upominała się w myślach, które jak się okazało wypowiadała na głos. Malownicze
– srycze! – wrzasnęła.
Jechała do Wambierzyc, które zwane są Kłodzką Jerozolimą. Jechała tam po cud, a
tak naprawdę wyprosić o rozum, bo tego ostatnio chyba jej najwyraźniej
zabrakło. Tu w Wambierzycach w 1218 r. zdarzył się cud za sprawą mieszkańca,
który po żarliwej modlitwie pod kapliczką maryjną, która była wydrążona w lipie
został nagle uzdrowiony - odzyskał wzrok. Tak skoro on odzyskał wzrok, ona
będzie się modlić jeszcze żarliwiej i wtedy…
Listopad za kilka dni odda swoje panowanie w ręce grudniowi, pomyślała i nawet
się ucieszyła, bo w przeciwieństwie do deszczu, śnieg uwielbiała. Dziś niebo jakby
było w zmowie z kierowcą i jej popierniczonym życiem, waliło na nią teraz
strugami deszczu ze śniegiem. No tak przecież do pełni szczęścia oprócz zdrady
męża, ciąży jego falmy brakowało jej tylko tego, deszczowego listopada i
jakiejś mieściny o wybornej nazwie Malownicze. Stała po środku chodnika
ociekając wodą, zamknęła oczy i zaklęła siarczyście. Orzesz ja cierpię dolę!
– Proszę pani, proszę wejść do środka – usłyszała czyjś głos. – Halo proszę
pani proszę do mnie wejść.
Otworzyła oczy. W drzwiach kamienicy na przeciwko stała machając rękoma i
wołając na nią, kobieta. Czego ode mnie może chcieć pomyślała? Jezdnia była
pusta, więc nie szukała pasów. Chwyciła podróżny tobołek i przeszła na drugą
stronę. Kobieta przywitała ją, mówiąc na jednym wdechu: – Dzień dobry. Pani
przyjezdna i bez parasola w taką pogodę. Robiłam zmianę witryny, zobaczyłam jak
wysiada pani z samochodu i stoi w tej deszczowo śniegowej fontannie, więc
zawołałam. Klara uśmiechnęła się bardziej do tego słowotoku niż do niej i
weszła do środka. Kątem oka zerknęła na witrynę z szyldem „BIBELOT”. W środku
było ciepło, dopiero teraz poczuła, że trzęsła się jak osika, w połowie z
emocji w połowie z zimna. Rozejrzała się po sklepie i za całe siedem złotych
kupiła parasol. Ekspedientka zagadywała wytrwale, ale ostatnią rzeczą, o jakiej
teraz marzyła, to spowiadać się nieznajomej. Zapytała tylko o nocleg i wyszła w
strugi deszczu, tym razem skrywając się pod parasolem. Może to i niegrzecznie
tak wyjść i nic. Ale chyba nie chciała być już grzeczna.
Skoro los zdecydował, że jej podróż skończy się tu, to ona losu posłucha. Miała
zamiar modlić się żarliwie, więc to zrobi. Znajdzie w Malowniczym jakiś
kościółek. W końcu najważniejsza jest intencja. Przechodziła się, więc po
miasteczku w poszukiwaniu choćby kapliczki. Kluczyła wśród starych kamieniczek,
które nosiły w sobie pamięć niejednej historii. Powietrze przesiąknięte było
zapachem deszczu, który po woli z ulewy zmieniał się w kapuśniaczek. Minęła
ryneczek z ratuszem, pomyślała sobie, że pomimo tego zapłakanego czasu, to
miasteczko jest całkiem urokliwe. Może, gdyby kiedyś w innych okolicznościach,
mogłaby tu zostać na dłużej… kto wie. Teraz jednak zorientuje się gdzie mogłaby
się pomodlić, a potem pójdzie do pensjonatu, przebierze się i już ogrzana i
wysuszona wróci. Zapuściła się dalej w kręte, wąskie uliczki przyglądając
fasadom budynków. Miała ochotę pogładzić stare mury, kochała takie klimatyczne
miejsca. Wolała je bardziej, niż współczesną architekturę. Na chodniku wyrósł
przed nią drogowskaz, ucieszyła się, bo wskazywał kierunek, który teraz był dla
niej priorytetem. Skręciła więc w uliczkę prowadzącą do kościółka. Od dłuższego
momentu miała dziwne wrażenie, że słyszy muzykę. Teraz im bliżej była kościoła,
tym wyraźniej ją słyszała. Tak, dałaby uciąć paznokieć, że słyszy skrzypce. Ale
kto przy zdrowych zmysłach gra na skrzypcach o tej porze roku? Przecież palce,
które śmiga swym jęzorem przedwcześnie przybyły dzidzio mróz, nie są w stanie
przyciskać strun. Szła jednak wiedziona dźwiękami, a nogi same ją niosły
w ich kierunku. Minęła kilka kamienic, skręciła w uliczkę prowadzącą do
kościółka. Pod kościółkiem stała opatulona w brązowy płaszcz kobieta, na
dłoniach miała mitenki. Opierała skrzypeczki na swym lewym ramieniu i grała tak
jakby to były skrzypce samego Stradivariusa. Klara miała wrażenie, że jej
podbródek wrósł czy też przymarzł do podbródka instrumentu. A z otworu
rezonansowego ulatuje para. Lewa ręka pracowała na strunach, prawa zaś trzymała
smyczek, który sprawnie wkradał się we wcięcie, mknąc to w górę to w dół;
nadwyrężone mrozem końskie włosie, naciągnięte do granic możliwości pękało. A
pojedyncze włosie tańczyło w rytm pociągnięć smyczka. Podeszła do skrzypaczki
zapytała, co to za utwór. Wiedziała, że go zna, ale za nic w świecie nie mogła
przypomnieć sobie czyj jest. Wyjęła z portfela pieniążek, wrzuciła do pudła i
poprosiła o jeszcze. Stała wchłaniając każdą nutkę, każdy dźwięk. Było jej żal
kobiety, choć skryła się pod daszkiem kościelnym i nie wystawała w deszczu, to
jednak chłód był zbyt przejmujący na granie. Kobieta grała tak, że każdy dźwięk
trafiał prosto w serce Klary, poruszając jakąś czułą strunę. Stała jak
urzeczona. Wypełniała się nim. Z oczu bez jej zezwolenia płynęły kryształowe
łzy… Skrzypce wygrywały pieśń jej duszy… Serenadę Schuberta. Choć mogłaby tu
stać do skończenia świata, to jednak z bólem, lecz musiała odejść od
skrzypaczki. Ale muzyka dalej brzmiała w jej ciele, jakby się w nią wrosła.
Wiedziała już gdzie jest kościółek. Wyjęła karteczkę, na której widniał adres.
Pensjonat Meridian ul. Wąwozowa 7, zawróciła więc i skierowała się w stronę
pensjonatu.
Klara podeszła do kontuaru, za którym siedziała filigranowa kobieta, właściwie
mogłaby powiedzieć, że to raczej młode dziewczę, takie przedwiośnie kobiety,
była tak drobna. Kruczoczarna burza kręconych włosów podskoczyła i zatańczyła
na głowie, kiedy dziewczyna zerwała się na widok nowo przybyłego gościa.
– Dzień dobry. Witam w pensjonacie Meridian. Nazywam się Weronika i miło mi
panią gościć – wyrecytowała jednym tchem, wyciągając na powitanie dłoń. A kiedy
się uśmiechnęła na jej policzkach wyskoczyły dwa wesołe dołeczki, jakby na
Klary powitanie. Teraz wydała się jej jeszcze młodsza. Za pięknymi, pełnymi
ustami, lśniły w perlistym uśmiechu zęby, tak białe i równe, że bała się
uśmiechnąć. Kolor jej kości zębowej przy tych perłach pozostawiał wiele do
życzenia.
– Dzień dobry – odpowiedziała, orientując się, że dłoń recepcjonistki zawisła w
oczekiwaniu i troszkę zmieszana wyciągnęła rękę na powitanie. Chyba zbyt długo
przyglądała się dziewczynie. Chciałabym pozostać tutaj przez jakiś czas. Czy
znajdzie się wolny pokój?
– Oczywiście. Mamy do dyspozycji jeszcze kilka wolnych miejsc. Apartament,
dwuosobowy, czteroosobowy. Jedynki niestety są obecnie zarezerwowane. Potrzebuje
pani…
– Może być apartament – przerwała kobiecie – jestem sama, potrzebuję pokoju,
gdzie będę mogła mieć ciszę. Jedyne czego chcę, to tylko by było cicho. Po
prostu potrzebuję świętego spokoju – powiedziała z odrobiną niecierpliwości w
głosie, myśląc, że niepotrzebnie tłumaczy się jakby nie było miłej, ale jednak
nieznajomej.
– Oczywiście. Poproszę dokument – tym razem śmiały się jej oczy. Dwa
wielkie czarne jak węgliki oczy. Ależ ona jest urocza, pomyślała Klara, podając
dowód tożsamości, niepotrzebnie byłam niemiła. Kiedy dziewczyna spisywała je
dane, ona rozejrzała się dookoła, rejestrując wszystko, co było widoczne z
miejsca przy kontuarze. Wszystko było tak jak należy. Pensjonat „od stóp do
głów” cały był z drewna. Wszystko, co było w jego wnętrzu również. Klara była
przeszczęśliwa oglądając pięknie rzeźbione meble, krzesła, stoły, szafki.
Pomyślała, że mogłaby tu spędzić resztę życia. W sali gdzie ustawione były małe
stoliczki i fotele, stał ogromny, obłożony kamieniem piec, a w jego palenisku tańczyły
zbójnickiego płomienie ognia. Pomyślała, że ten, kto zaprojektował ten obiekt,
miał doskonały pomysł na ożywienie tego zaczarowanego miejsca.
– Bardzo proszę – powiedziała recepcjonistka, wyrywając ją z zamyślenia –
tu jest klucz do pani pokoju, który znajduje się na piętrze. Klara
odebrała go, uśmiechając się tym razem od ucha do ucha, bo loczki na głowie
Weroniki znów skakały w swoim tańcu, jakby mówiły: – uśmiechnij się, tańcz i
skacz… Zamówiła posiłek do pokoju i weszła na gorę. Pokój był przestronny,
pośrodku stało ogromne łóżko. Miała ochotę rzucić się na nie, ale pomyślała, że
wcześniej weźmie gorącą kąpiel. Musi zmyć z siebie wszystko to, co działo się w
ostatnich godzinach. Włączyła radio i wtedy z głośników popłynęła Franza
Schuberta Serenada. I zamiast tak jak zamierzała iść pod prysznic, usiadła w
fotelu. Wyjęła pośpiesznie z torebki zeszycik i pozwoliła żeby ręka natychmiast
notowała słowa, które na nią spływały i obmywały niczym deszcz.
„Franza Schuberta Serenadą”
Przywołana serenadą
co spłynęła mistrza nutą
przybyłam
stąpając jak we mgle krok za krokiem
przemierzałam szpalerem kamiennych aniołów
niemych posągów co w ciszy trwają
na cmentarzyskach
dusz
z rękami złożonymi do modlitwy
jakby prosiły o wybaczenie
ze spuszczonym wzrokiem
wbitym w nagrobki
anioły
stróże
ciszą ich przywołana nadziei wypatrując
przybyłam
nad twoją mogiłę
czy to miłości kres naszej miłości kres
nie tak to miało być
nie tak
zawrócę podążę za twoim śladem
a ty wypatruj mnie
wypatruj
mnie
a ty nie opuszczaj mnie
nie opuszczaj mnie
tylko poprowadź
prowadź po naszej miłości kres
naszej miłości kres
aż stęskniona stanę przed Tobą
i powiem
przybyłam.
Za oknem niebo dalej wylewało na ziemię łzy, które obijały się o szyby i
parapety, wygrywając sobie tylko znaną muzykę. Klara pomyślała, że ktoś tam na
górze poodkręcał kraniki i zapomniał zakręcić. Ten miarowy rytm dobrze na nią
działał. Muzyka Schuberta dawno już przestała płynąć. Siedziała i
patrzyła na kartkę, na którą z jej oczu spływały diamentowe krople rozmazując
atrament. Ale Klara wiedziała, że te łzy to łzy oczyszczenia i wszystko, co złe
jest już poza nią.
Kiedyś chciała umrzeć. Ale nie teraz. Jej świat zmienił się, zmienił swój
kształt. Opatuliła się kocem, potrzebowała na chwilkę zamknąć się w swoim
bezpiecznym miejscu, odlecieć w krainę samotności. Tu i tylko tu była sama. Za
zamkniętymi powiekami istniał świat, który należał tylko do niej. Od niej
zależało, kogo chciała tam gościć na chwilę czy na dłużej. Dziś żegnała się z
Leszkiem, raz na zawsze. Z kolumn sączyła się łagodna muzyka. Myśli w
niespokojnej jak dotąd plątaninie teraz o dziwo stały się jakby senne. Odkąd
usłyszała serenadę czuła się jak gdyby spłynął na nią wszechogarniający spokój,
wewnętrzna cisza. Zrozumiała, że może być, kim zechce, może robić, co zechce.
Może wszystko. Jest wolna, bo od dziś on dla niej nie istniał. Tak, to właśnie
stało się dziś. Pierwszy raz od tylu długich dni zapomnę o tobie – wysyłała w
przestrzeń. Wszystko, co mówiłeś, co robiłeś nie znaczy NIC. Ty nie znaczysz
nic. Masz na imię Nikt! Rozprawiam się ze swoim cieniem ostatni raz. Raz
na zawsze. Teraz tu w Malowniczym, zaczął się nowy rozdział jej życia…
Nie ma przypadków… los dał jej nową szansę i ona Klara zamierza z niej
skorzystać.