Piękny, czerwcowy dzień. Z parkowej
ławeczki obserwuję życie. Śnieżnobiały jaśmin uwodzi mnie swoim zapachem, gęstniejącą mgiełką zapachu mości się w moich nozdrzach. Zieleń traw zakrada się do moich stóp, pod którymi czuję puls ziemi.
Dzikie kaczki fruną po niebie odbijającym się w lustrze stawu.
Dzikie kaczki fruną po niebie odbijającym się w lustrze stawu.
Chronią się w cieniu drzew, które kładą
się bujnymi koronami
na lekko pofalowanej tafli. Za uchem
swoim złowieszczym warkotem
uporczywie muzykuje komar. Odganiam
natręta. Ale widać jest we mnie coś,
co go pociąga, albo zwyczajnie nie boi
się śmierci. Zniża lot, ląduje na odkrytej linii szyi łaskocząc odnóżami to
czułe miejsce. Słyszę szczęk lancetu, odgaduję intencje.
Nie potrafił dać za wygraną, kończy życie.
Nie potrafił dać za wygraną, kończy życie.
Zerkam w niebo, myśląc o reinkarnacji
skrzydlatego. Słońce wysłało promień,
który trafił na monetę wygrzewającą się
na brukowej kostce. Zalśniła złotem, jednogroszówka. Ludzie chodzili, mijając
się w ukłonach.
Ktoś zerknął przywołany błyskiem. Ominął
grymasem.
Grosz przygasł, lecz za-pysznił się
powtórnie, nowymi krokami.
Znów ktoś nie schylił się po proszącego,
podążał za głosem kosa umoszczonego
na gałęzi wiekowego drzewca. Przymknęłam
oczy, jak zawsze, kiedy słyszę tego solistę. Podniebnego artystę melodyjnych
fletowych gwizdów, wyznającego godowymi strofami wolę monogamii. Upaja mnie
każda zwrotka.
Otwieram oczy, by wgłębić się w moment.
Okamgnienie.
Obserwatorzy kosowych wyznań pochłonięci
rozmówkami oddalali się od koncertowej auli, pozostawiając moje obcowanie z
ziemskim tu i teraz
i przeznaczeniem samotnego miedziaka. Przelatujący
wietrzyk niczym chochlik zaplątał się w moje włosy, burząc misternie ułożoną
fryzurę.
Dłoń odruchowo uniosła się w górę by
ujarzmić wichrzyciela.
Ktoś spacerujący nieopodal odmachał
uznając gest powitania,
potem przeszedł tuż, tuż. Zdziwiony
pomyłką, ominął jednogroszówkę.
Potem kolejny ktoś, kto maszerował ze
spuszczoną głową ze wstydu z melancholii czy też może nie dźwigał ciężaru,
który w niej uwił gniazdo z dylematów egzystencjalnych, zatrzymał się. Jednogroszówka
na próżno zabłysnęła nadzieją. Ktoś zrobił przed siebie kilka kroków, stanął,
uniósł zwieszoną głowę i ożywiony zawrócił do pustego miejsca.
Słońce powoli ustępowało pola
księżycowi.
Jednogroszówka ogrzewała się ciepłem
mojej dłoni.
Pomyślałam wtedy, że byłyśmy tam w jednym
czasie, w jednym miejscu...
Czasami w życiu bywa tak, że omijamy
okazje, szczęśliwe zbiegi okoliczności.
Jeśli widzisz na ulicy grosz, schylasz
się po niego i chuchasz...
na szczęście, czy omijasz?
Jeśli go miniesz, bo to grosz tylko, a
potem zechcesz jednak wrócić,
może się okazać, że ktoś inny podniósł i
dmuchnął na szczęście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarz pojawi się po zatwierdzeniu...