niedziela, 1 lutego 2015

wprawki...



Jesień. Wietrznie, deszczowo, powtarzalnie. I znów, jak co rok przesiąkam jesienią, na wskroś. Hula we mnie wiatr. Podmuchem rozwiewa resztki uśmiechu, strąca go z karminowych ust niczym ostatnie liście z płaczącej wierzby. Smutny widok, smutne jestestwo. Nie lubię jesieni, chociaż czerwonolistne kobierce wyplata. Chociaż w kolorach piękna zwodzi, łudzi niczym stara cyganka przed kamienicą mami obietnicą dobrej wróżby, za jeden złoty pieniążek, za jeden złoty liść. Nie lubię jesieni, zbytnio melancholią nastraja. Gdybym miała ubrać jesień w słowa, ubrałabym ją w przemijanie. Nie lubię jesieni, w sobie. Jesień spędzam pod kocem, zielonym jak wczesny groszek. Z zielonym kubeczkiem aromatycznej czarnej herbaty z cytryną. Lubię czarną herbatę i lubię obłoczki, które unoszą się z zielonokubka niczym mgły nad łąkami. Jesienią mocno mi jesiennie. Melancholia nie daje za wygraną. Przegonię ją kąpielą w magnolii, ale wraca niczym potomkini bumeranga. Nie lubię jesieni. Jesień zaś musi mnie kochać. Wszak nie wraca się bez miłości. A przecież to ja jestem panią swojego życia. A ta się we mnie panoszy. Za to właśnie jej nie lubię. Za rozpychanie się łokciami. Za zgniliznę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz pojawi się po zatwierdzeniu...